Przelot do Hong Kongu przebiegl calkiem spokojnie. Przez neta wybralam sobie miejsce pod oknem. W samolocie okazalo sie, ze to ostatni rzad i za mna toalety. Przyjemnie bylo zasypiac przy szumie spuszczanej wody...
Kolo mnie usadowil sie jakis Azjata. Liczylam na jakiegos przystojniaka ale znowu sie przeliczylam ;) Jakos nie zbieralo nam sie na rozmowe wiec szybko obczailam 3 miejsca wolne w srodkowej czesci samolotu i sie przesiadlam i moglam nawet skulic sie tam jakos i zasnac. Kapitan mial chyba jakas mala kamerke, bo jak tylko wygodnie sie rozkladalam to wlaczal swiatelko "zapiac pasy". Poza tym dali mi niezbyt dobre jedzenie. Zawsze w rezerwacji sobie zaznaczam opcje wegetarianska i takie tacki przynosza zanim wszyscy inni dostana jesc :) Nie zebym musiala byc wyrozniona.. ;)
Na wpol przytomna wyladowalam w Hong Kongu. Mialam tu 7 godzin przerwy i nie chcialo mi sie ich znowu spedzac na lotnisku. Z mapka w reku polecialam na podboj miasta. Pierwsze wrazenia? - goraco, klejaco, wuchta wiary ;) , dookola ogrome drapacze chmur, zielone wzgorza i wszedzie cholera pod gorke. Z moim bagazem podrecznym, ktory okazal sie byc malo poreczny wkulalam sie jak ten zuczek do stacji tramwaju Peak Tram. Wjechalam sobie zabytkowym tramwajem na taras widokowy. Przejazdzka troche jak dla dzieci ale widok z gory niesamowity! Po zmroku musi byc jeszcze lepszy.
Zobaczylam co mialam i strzala z powrotem na lotnisko. Tu na szczescie nikt mie nie wazyl ani nie mierzyl bagazu podrecznego wiec luzno.
czekal mnie juz tylko lot do Sydney gdzie na lotnisku mial na mnie czekac Guy.